Będzie trochę dłużej… Kocham, jak każdy człowiek. A może nie jak każdy? Bo jak kocham, to całym sercem, akceptując wady i zalety tej drugiej strony. Nie mówię tu o przelotnych licealnych miłostkach, czy dziewczynach poznanych na imprezach, których imion nawet nie pamiętam. Nie mówię tu o pragnieniu, którego doświadcza każde z nas widząc osobę, która Ci się podoba. To zupełnie co innego. Chemia. Miłość, to coś czego chemia nie da się wyjaśnić. Nie do końca, znowu. Przynajmniej nie chce w to wierzyć. Byłoby to, dla mnie, romantyka od momentu kiedy zrozumiałem czym są uczucia, co najmniej bluźnierstwem. Jako człowiek nauki, medycyny, biologii wiem, ze są to jedynie wyższe formy instynktu, pierwotnej rzeczy gloryfikowanej do formy wyższego uczucia. Ale gdzie tu romantyzm? Fantazja? Nie po to człowiek ma wyobraźnie, żeby nie nadać temu większego sensu. Wracając. Miłość stracona boli. Tydzień, dwa, miesiąc, rok. Ale każdy, kto ma rozum wybrnie z tego. Tyle, że wcale tak nie jest. Mówią tak Ci, którzy nigdy nie kochali. Albo nie kochali tak, jak nieliczni. Ale nie jest moim celem oceniać, jak kto kocha, bo wiem tylko jak kochać potrafię ja. A ja swoją miłość straciłem raz, definitywnie, a drugi raz… Miłości nie utraciłem. Przynajmniej nie w sobie.
Pierwszy raz był dla mnie ciosem, nie ukrywam. Ciosem prosto w serce, a przynajmniej porównanie to pasuje idealnie do tego jak się czułem. Był to mój pierwszy związek, który zaowocował obopólną miłością. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale nie będę uprzedzał wydarzeń. Poznaliśmy się na pierwszy, roku medycyny. Dziwna dziewczyna i chłopak, który spełniał marzenie żeby pójść w ślady ojca. Teraz sam nie wiem czy to było moje marzenie, czy tylko projekcja, która miała zbliżyć mnie do moich rodziców i szukać w nich dumy z tego jaki jest ich syn. Nie to jest teraz ważne. Na początku zupełnie się nią nie interesowałem. Ot, zwykła dziewoja, o urodzie, którą większość społeczeństwa nazwałaby przeciętną. Mieliśmy razem anatomię, a pierwszym czego człowiek uczy się na lekarskim był szkielet człowieka. Mijały dni żmudnego wkuwania o kościach, kosteczkach i ścięgnach, które je łącza. Miałem wtedy jedną z tych przelotnych miłostek licealnych, aspirująca na ASP. Nie myślałem, że ten związek może się skończyć, jak szczeniak nie rozumiejący czym jest miłość. Wszystko zmieniło się gdy przyszedł czas nauki do pierwszego poważnego kolokwium. Dziewczę ze studiów, bo nie będę rzucał imionami, wiedząc, że mam dostęp do czegoś równie zakazanego, co potrzebnego do zdania tego kolokwium, zaprosiła mnie do wspólnej nauki. Myślałem sobie, w porządku. Nic zobowiązującego. Jak ja się myliłem. Wystarczyło parę dni, gdy oboje, a przynajmniej ja, zrozumiałem ze jest coś więcej miedzy nami od zwykłego, koleżeńskiego, zainteresowania medycyną. W przerwach rozmawialiśmy. Dużo. Kładłem się jej na kolanach, ona gładziła mnie po głowie. Za którymś razem wyznała mi, ze dawno nie czuła się tak swobodnie jak ze mną. Pasowało mi to, bo ja tez tęskniłem za podobna swobodą. Czułem się z nią naturalnie. Zawężając to w jedno zdanie: tak jak powinno być. Nie minęło dużo czasu aż zamieszkałem u niej, praktycznie rzecz biorąc. Nie kłóciliśmy się prawie wcale, pomijając konkurencje o lepsze wyniki na kolokwiach. Nie byłem, prawie, zazdrosny o jej kolegów z grupy, których darzyła czasem zbyt dużym zainteresowaniem. Zagrzewaliśmy się nawzajem do osiągania coraz lepszych wyników. Spędzaliśmy razem przerwy świąteczne, wolne od nauki, trwoniąc czas, który na medycynie jest jak na lekarstwo. Wyjechaliśmy razem na sylwestra, do Holandii, ponieważ jej przyjaciółka mieszkała tam ze swoim chłopakiem. tedy zaczęły się problemy… Bo zobaczyłem, jak jej koleżanka kocha swojego chłopaka, za którym wyjechała, bez pewności czy to się uda. Trwało to mniej więcej rok. Jako, że owy twór literacki, bo inaczej nie mogę tego nazwać, nie ma na celu oczerniać nikogo, zakończę ten wywód na tym, ze rozstaliśmy się. Ona chciała czegoś innego, nie mówiąc mi o tym za wczasu. Moje serce lekko pękło. Przez tydzień rozpaczałem. Drugi tydzień poświęciłem przyjaciołom i innym ludziom, którzy chcieli słuchać. Żale, bolączki i smutki przelewałem na każdego, kto był blisko mnie. Ba. Nawet biednej dziewczynie, która rozdawała ulotki oberwało się częścią mojej opowieści streszczonej w dwóch zdaniach. Byłem straszny. I nie wstydzę się tego, bo nie ma czego. Wylewałam swoje smutki na kogo popadnie, bo tęskniłem za tym, co było. Za utracona miłością. Za tym co miało być. Wiem ze to dziwne ale inaczej nie umiem. I nie wiem skąd taki mój sposób. W końcu rozmawiać nauczyłem się dużo później. Potem była ona… Ta, którą mogę nazwać miłością swojego życia, bo trwa to do tej chwili. Przynajmniej we mnie. Spotkałem ją ponownie niedługo po tym, jak dziewczę z medycyny złamało mi serce… Bo poznaliśmy się jak jeszcze studiowałem biologię… Ta sama historia. Przyjaciele. Zjanomi. Dziewczyna która mi się podobała. Potem kontakt urwał się na rok. Napisałem do niej w chwili samotności, w nadziei, że odpisze, po przecież coś między nami „zaiskrzyło”. Były spacery, kawa, wspólne oglądanie filmów przez całe noce. Do tej pory Królestwo Niebieskie trzyma w moim sercu specjalne miejsce. Oglądaliśmy je na laptopie w jej pokoju. Wersja reżyserska. Potem były filmy „dziwne”, Monty Python, Donnie Darko, gładzenie po głowie z ciekawością jak zareaguje… I zapadłem się. Kompletnie. Była wtedy z kimś innym. Człowiekiem, który nie doceniał tego co ma. To, że ja później stałem się tym samym mówi dużo o naturze tego, co we mnie się toczy do tej pory… Bo kiedy ja walczyłem o nią, robiłem to z dobroci serca. Widziałem jak się męczy. Jak źle jej jest. Jak jej potencjał jest niszczony i tłamszony przez psychiczne wyżywanie się i czułem, że muszę ją uratować. Zostałem Aniołem. I trwało to. Ten trójkąt. Ona, on, ja. Do czasu, kiedy zdecydowała, że to ja. A potem nastała tragedia… Coś co prawie zakończyło jej życie. Ja ją uratowałem, ale kosztem tego, że czułem się winny tej sytuacji… Bo gdyby… Gdyby nie było mnie, to czy inaczej by to rozwiązała? Spokojniej? Dłużej? Gdyby nie zakochała się we mnie, to czy naprawiłaby to co miała? Nie wiem… Te myśli są irracjonalne, ale ostatecznie punktem zapalnym. Początkiem. Potem zaczęła się złość, stres i strach. Popadanie w wątpliwości. Ale kocham ją. Dalej. Powstało z tego coś więcej. Związek i miłość. Potem… Zawładnęła mną depresja. Chwile zwątpienia w samego siebie, targania z miejsca na miejsce, bo zawsze byłem niewystarczająco dobry. I czułem się tak przez lata. Ją to niszczyło… Powoli i podstępnie. Moja własna choroba z którą nie potrafiłem sobie poradzić, bo jej nie rozumiałem. Nie do końca. Na początku leczyłem ją. Zacząłem wtedy spisywać to, co teraz czytacie. Z lekami przyszły inne rzeczy… Nie umarła we mnie chęć i ciekawość, ale umarło coś innego. Zszedłem z leków i nie chciałem na nie wracać. Może to był błąd? Bo bez nich powoli znowu zatracałem się w samozwątpienie. Oboje nas wyniszczała ta choroba. Straciliśmy to czym byliśmy, a byliśmy przez długi czas tym, co miało być nierozerwalne. Aż w końcu pękło… Przez brak komunikacji. Przez brak zrozumienia potrzeb tego drugiego. Zauważenia ich. Nie wybaczę sobie tego, że dałem się porwać tej chorobie. Że skrzywdziła mnie i to co kocham. Ale nie znaczy to, że nie będę z nią walczyć z całych sił. Żeby ostatecznie być lepszym i tym człowiekiem, którym byłem zanim zachorowałem. Z mądrością i doświadczeniem, co to może zrobić innym.
Kocham jak każdy człowiek. A może nie jak każdy? Bo jak kocham, to całym sercem, akceptując wady i zalety tej drugiej strony. Depresja nie odbiera tego uczucia. Depresja odbiera uzewnętrznianie tego i zdolność do odczuwania. O tym będzie następnym razem…