O obowiązku.

Obowiązek jest rzeczą ciężka do uniesienia. Zwłaszcza, kiedy człowiek wmawia sobie, że robi to dla siebie, w rzeczywistości szukając przez spełnienie tego obowiązku, odnajdzie uwagę i aprobatę.

Mój ojciec, z zawodu lekarz, od dziecka powtarzał mi, że mogę zostać tym czym tylko zechce. Ja, od 12 roku życia, wiedziałem kim chce być. Nie jest żadną ujmą powiedzenie, ze syn chce iść w ślady ojca. Bynajmniej. Od zarania dziejów ojcowie dumni byli z tego, ze ich synowie idą w ich ślady, czy był to bednarz, hodowca owiec, czy lekarz. 

Mój ojciec ujął mnie tym, ze do swojego zawodu podchodził z pasja. Mało jest dzisiaj ludzi o których można to powiedzieć. Więc uznałem, że chce właśnie tego. Chciałem, by był ze mnie dumny. A czym innym może napawać ojca duma, niż syn idący w jego ślady? Od razu zaznaczę że to był wyłącznie mój wybór. Sam chciałem iść na medycynę, co nie powiodło mi się od razu, ale o tym znowu pózniej. Wybór jest rzeczą kształtującą człowieka.

Mój tata od moich dziecięcych lat, można powiedzieć, był nie do końca obecny w moim życiu. Jestem dzieckiem miłości dwojga licealistów, prawdopodobnie nie zdających sobie wówczas sprawy z tego, co niesie za sobą potomstwo. Zwłaszcza pierworodne. Jest to niebywały zbieg okoliczności, rzec mozna. Dwojga przyjaciół z jednego liceum, któremu przypadkiem podobała się siostra bliźniaczka drugiego.

Niedługo potem, bo równo pięć lat później pojawił się mój młodszy brat. Bycie pierworodnym zobowiązuje. Nakłada na człowieka pewien obowiązek. Bycia tym „lepszym”. Doroślejszym. Pewniejszym. Tak wyglądało to u mnie. Rodzice zawsze wymagali ode mnie, abym uczył się dobrze. Przynosił dobre oceny. Był grzecznym dzieckiem, z którym nigdy nie ma problemów. Przy czym mam wrażenie, że tym samym od mojego brata wymagali mniej. A wspomnieć warto, że dzieli nas dokładnie pięć lat. Co do dnia.

Czemu wspominam o tym wszystkim? Dla kontekstu. Całe moje życie brnąłem, szukając aprobaty. Przyjaciół, partnerek, a na początku moich rodziców, bo nauczyłem się, że jak przyniosę czerwony pasek na świadectwie, to otrzymam za to nagrodę. Ale cóż z tego, skoro mój brat dostawał to samo, jako nagrodę pocieszenia. Za każdym razem, kiedy ja zapracowałem na coś, mój brat również otrzymywał, bo nie mógł się czuć gorszy. Mimo wszystko, szukałem tej aprobaty. W nadzieji, że kiedyś powiedzą mi sami z siebie, jacy dumni ze mnie są. Jednocześnie szukając czegoś faktycznie mojego, bo przecież dzieliłem każde urodziny ze swoim bratem. Nie miałem własnego dnia. Zawsze musiałem się nim dzielić. Nawet niektóre prezenty były wspólne. Podobnie z imieninami, gdyż w końcu wszyscy świętują ten dzień, ale zamiast celebrować mnie, celebrują mojego bardziej znanego imiennika. Jest to pokręcona myśl. Ale świadomość, że w swoim życiu tak naprawdę nie miałem momentu w którym celebrowany byłem tylko ja jest w pewien sposób uświadomieniem sobie pewnego schematu. Czekałem na moment, w którym celebrowany będę ja.

W końcu się doczekałem, kiedy sam odbierałem dyplom lekarski, po drodze gubiąc części siebie, o czym wspomniałem w poprzednich wpisach. Rodzice byli dumni. Opłaciłem to stresem, zarwanymi nocami, złością i coraz głębszym zapadaniem w depresję. Ale byłem lekarzem. Już wtedy choroba miała mnie w swoich szponach. Za każdym razem stawiałem sobie granice, kiedy w końcu poczuje się lepiej i się obudzę z mojego marazmu, bo wtedy nie do końca rozumiałem jeszcze czym jest depresja. Potem przyszło „wygnanie” na staż podyplomowy. Rok z dala od rodziny i kobiety, która mnie kochała. Ale mówiłem sobie, zaraz będzie lepiej. Zaraz będzie koniec. Poczuje się lepiej. Czułem obowiązek wykorzystać to, czego się nauczyłem. Pomagać ludziom. Nie dać się temu zmarnować, chociaż czułem już wtedy brak pewności, że jest to faktycznie to, co chcę robić. Ale zaraz miało się zmienić. Specjalizacja. W końcu coś, co znowu miało wskrzesić moją miłość do tego, w co wszedłem te lata temu. I kolejny zawód. Kolejne poczucie obowiązku. Dalej brnąłem szukając aprobaty. Moi rodzice w końcu byli zachwyceni, że ich syn robi specjalizacje. Ale za każdym razem, kiedy na głos wypowiadałem swoje wątpliwości, słyszałem, że nie mogę teraz przestać. Zabrnąłem już za daleko, żeby się poddać. Zainwestowałem zbyt wiele. Obowiązek. Obowiązek, który ostatecznie doprowadził mnie do skraju rozpaczy i samozniszczenia. Odbierał mi, chwila po chwili, mnie i ostatecznie to co kochałem.

Ta choroba. Już wtedy stała towarzysząca mi w życiu. Zmieniła mnie z człowieka patrzącego z nadzieją na przyszłość, w coś pokręconego. Napędzana obowiązkiem i poczuciem winy, że przecież powinienem tego chcieć. Sam obrałem w końcu taką ścieżkę. Czy obrałbym teraz inną? Nie. Ale gdybym wiedział, to co wiem teraz, jak mój umysł jest już na tyle czysty, aby przytomnie spojrzeć na przeszłość, wiele rzeczy zrobiłbym inaczej. Przede wszystkim nie pozwoliłbym w sobie umrzeć tej pasji, z jaką wszedłem pierwotnie w ten świat. I nie dałbym obowiązkowi odebrać mi poczucia przyjemności. W końcu zaczęło się to od tego, że coś pokochałem. Sam z siebie. Bez poczucia, że muszę to zrobić. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Tylko to poczucie obowiązku było źle ukierunkowane. Powinienem je czuć wobec samego siebie, a nie wobec innych. To ja sam powinienem być siłą sprawczą moich decyzji. Wtedy, o ile faktycznie ciężki, obowiązek pozostawałby tylko moim do udźwignięcia. I przyniósłby może satysfakcję z jego dźwigania. Bo robiłbym to dla samego siebie.


Dodaj komentarz